Wywiad z katem z 1932 r.
W Polsce przedrozbiorowej kat zajmował się przede wszystkim wykonywaniem wyroków sądów karnych oraz stosowaniem tortur, które traktowane były jako doskonały środek wydobywania zeznań. Poza tym w zależności od miasta i panujących w nim zwyczajów miewał też inne obowiązki: wyłapywał bezpańskie psy, sprawował nadzór nad domem publicznym, wywoził nieczystości… Charakter wykonywanych zajęć sprawiał, że uchodził za osobę zhańbioną, wyjętą poza nawias społeczeństwa. Stał na najniższym szczeblu drabiny społecznej razem z prostytutkami, komediantami, włóczęgami, przestępcami i jedynie wśród takich mógł liczyć na znalezienie sobie towarzyszy. Na ulicach omijano go z daleka, unikając jego wzroku. Przepisy cechowe niekiedy otwarcie zabraniały swoim członkom jakichkolwiek z nim kontaktów, czego przykładem może być statut rzeźników poznańskich, który nakazywał „żaden brat nie ma z katem (…) kart ani kostek ani warcab grać ani z nim naspół we grze trzymać” pod karą zapłacenia kamienia wosku. Ujmę na honorze przynosiło nie tylko zadawanie się z katem, ale nawet najmniejszy kontakt fizyczny, co przybierało często wręcz groteskową postać. W Toruniu np. w sklepie z pieczywem nie mógł sam wybierać sobie chleba, ponieważ nikt nie kupiłby produktu dotkniętego przez kata. Dlatego też piekarz odkładał w umówionym miejscu przeznaczone dla niego pieczywo spodem do góry.
***
A jaka była pozycja kata w dwudziestoleciu międzywojennym? Bez wątpienia zmalał zakres jego obowiązków. Nie wyłapywał już bezpańskich psów, nie nadzorował domów publicznych. Władze na tyle, na ile mogły, starały się zapewnić mu anonimowość, choć nie zawsze było to łatwe. W tygodniku pt. „Tajny detektyw” z 1932 roku udało mi się odnaleźć niezmiernie ciekawy wywiad z katem. Zapraszam do lektury.
Gdzie mieszka kat?
Kiedym po raz pierwszy odwiedzał kata, było to w sercu staromiejskiej dzielnicy miasta, przy ul. Piwnej. Typowy staromiejski dom, wąski, wysoki, o ciemnej, długiej sieni wejściowej i ponurych schodach. Tylko tak można było sobie istotnie przedstawić dom zamieszkały przez człowieka, urzędowo tytułowanego „wykonawcą wyroków sprawiedliwości”. (…)
Kat podczas pierwszej wizyty opowiada o wszystkim, lecz tylko niechętnie – o swoim zawodzie. Ustawiczne zatargi z księdzem-kamienicznikiem i częste napady rodzin straconych, trafiających bez trudu do zdekonspirowanego mieszkania kata, zniechęciły go do wynurzeń na ten temat. Zawsze w podartym ubraniu, rozrywanym przez napastników, wychodził tylko w nocy, pod ochroną psa, dużego wilka, jedynego stworzenia, nie znającego uczucia pogardy, wiernie broniącego swego pana przed intruzami.
Pewnego dnia kat dyskretnie wyniósł się z domu księdza. Znikł dla wszystkich, którzy go bliżej znali i zaszył się w jakimś mocno zakonspirowanym kącie. Odtąd ustały pielgrzymki przesądnych ludzi, którzy za grube pieniądze kupowali od kata stryczki traconych wisielców, wierząc w szczęście, które według przesądu, stryczek taki przynosi posiadaczowi (…).
Jak wygląda kat?
Pukanie do drzwi mieszkania, oznaczonego numerem „13” sprawia, że na długim, widnym korytarzu kolejno uchylają się drzwi, z których wychylają się głowy ciekawych kumoszek. Po dłuższej chwili oczekiwania, wchodzimy do schludnego mieszkania, w którym uwagę przybysza przede wszystkim zwracają wiszące nad łóżkiem obrazy świętych z palącymi się pod niemi lampkami. Kat siedzi przy stole, zatopiony myślami w partii szachów, którą rozgrywa z przyjacielem. Na pierwsze spojrzenie trudno byłoby nieznającemu kata odgadnąć, który z tych dwóch jest „wykonawcą sprawiedliwości”. Trzeba byłoby zaczekać, aż podniesie wzrok, aby spotkać się z ponurym blaskiem jego bystrych czarnych oczu.
Kat jest dobrze zbudowanym osobnikiem, lat około 30, łysiejącym szatynem o krótko przystrzyżonych włosach, więcej niż średniego wzrostu, o twarzy śniadej, okrągłej. Nader uprzejmy w obejściu, wskazuje miejsce przy stole, który naprędce uprząta z patefonu i płyt z najnowszymi „przebojami” rewiowymi. W kącie krząta się młoda kobieta, blondynka o łagodnym wyglądzie – towarzyszka życia „wykonawcy sprawiedliwości”. (…)
Kat jest człowiekiem inteligentnym. Włada biegle językiem francuskim i niemieckim, choć w polskim zdradza obcy akcent.
Pochodzę z Poznania – opowiada kat. – Ukończyłem tam gimnazjum, a potem przebywałem w Niemczech, gdzie uczęszczałem do wyższej szkoły technicznej. Miałem rozmaite zajęcia, a jednak żadnemu nie oddawałem się z takim zamiłowaniem i zrozumieniem rzeczy, jak obecnemu. Pyta mię pan jak to się stało, że przystąpiłem do „rzemiosła” kata?
Chętnie panu na to odpowiem: każdy głupi ma swoją rację – mówił jeden ze starożytnych mędrców. Wbrew ogólnemu ustosunkowaniu się społeczeństwa do osoby „wykonawcy sprawiedliwości”, ja swoje „rzemiosło” i stanowisko uważam za bardzo honorowe!
Uważam się za dobrodzieja
Uważam się za dobrodzieja z dwóch względów: przede wszystkim pozbawiam społeczeństwo tych zbrodniczych jednostek, które, jako niebezpieczne i zbyteczne ze względu na swą ogromną szkodliwość trzeba wytępić, a z drugiej strony – jako rutynowany i dobry „rzemieślnik” zadaję przynajmniej skazańcom śmierć szybką i łatwą, czego nie mógłby zresztą dokonać ktoś pierwszy lepszy, nawet chociażby z tych, którzy wciąż chcą ze mną konkurować, zasypując nieustannie ministerstwo ofertami. Swego czasu zgłosił się z taką ofertą pewien znany na bruku warszawskim lekarz, a obecnie pewien student politechniki warszawskiej…
Ale wracajmy do rzeczy: Było to przed laty, kiedy byłem jeszcze młodym chłopcem. Wymordowano wtedy w Poznaniu całą rodzinę, złożoną z ośmiu osób, moich przyjaciół. Ogarnęła mnie rozpacz i złość, że mordercy hulają nieuchwytni. Pragnąłem zemsty i pomyślałem, że sam bym ich chętnie stracił, stałbym się ich katem. Odtąd zaciekawił mnie zawód kata. Interesowałem się literaturą, dotyczącą katów i egzekucjami śmierci z rozmaitych epok, czytywałem pamiętniki katów i odwiedzałem katów w Niemczech, przyjaźniąc się z nimi. Opowiadali mi wiele, wtajemniczając w arkana swego kunsztu. Wreszcie, gdy zawakowała posada kata w Polsce, zgłosiłem się pierwszy. Wzięto pod uwagę moje przygotowanie oraz znajomość rzeczy i uwzględniono moją ofertę, choć ofert było bardzo wiele.
– W Polsce jednak nie cenią „wykonawcy sprawiedliwości” – żali się kat. – Powodzi się katom dobrze przy monarchach, dobrze działo się katowi austriackiemu, ale bardzo źle powodzi się katom w państwach republikańskich.
– Jak postawiony jest pański charakter służbowy?
– Jestem urzędnikiem kontraktowym Ministerstwa Sprawiedliwości. Stopień mam niski, a co za tym idzie i uposażenie niskie. Otrzymuję jednak dodatek od każdej straconej głowy…
– Czy utrzymuje pan stosunki ze swoimi kolegami po fachu z innych krajów?
– A i owszem. Chętnie z sobą korespondujemy. Jestem pełen uznania dla francuskiego kata, Daiblera. Jest to niezrównany mistrz w swoim zawodzie…
Przy tych słowach wzrok kata pada na portret wiszący nad łóżkiem. Jest to portret kata Daiblera, przesłany warszawskiemu koledze po fachu.
– U nas – ciągnie kat – brak jest fachowców w tym zawodzie, nie każdy potrafi robić tak, aby „poszło raz dwa trzy”… Robota musi być czysta „a la Daibler”…
– Czy „pracuje” pan sam?
– Mam dwóch pomocników, ale są to ludzie nieinteligentni, na „mistrzów” nigdy nie wyjdą… A chcę tu jeszcze wtrącić pewien szczegół: Wszyscy musimy mieć przeszłość nieskazitelną. Ów student politechniki, o którym wspominałem, chciał zostać choćby moim pomocnikiem, ale nie został przyjęty, bo miał przeszłość nie całkiem wyraźną.
Wkładam żakiet i białe rękawiczki
– Jak dowiaduje się pan o nastąpić mającej egzekucji i jak się pan do niej przygotowuje?
– Zawiadamia mnie Ministerstwo Sprawiedliwości specjalnym pismem. Ubieram się wtedy na czarno w żakiet, zabieram białe rękawiczki i udaję się w drogę. A propos białych rękawiczek: noszenie ich jest przewidziane przepisowo. Ja się jednak prowadzę tak, że za każdym razem wkładam nowe rękawiczki…
– ?…
– Czynię to dlatego, że nie chcę na ręce wkładać rękawiczek, raz już „robotą” poplamionych. Na tym tle miałem już nawet zatarg z Ministerstwem. Domagałem się mianowicie dodatku na rękawiczki do każdej „roboty”. Ministerstwo nie uwzględniło mego żądania, zmieniam więc rękawiczki na własny koszt… Taka już jest tradycja katów, aby dochodzić do egzekucji z „czystymi rękoma”.
– Jak odbywa się egzekucja i co należy do pańskiej czynności?
– Skazańca na miejsce kaźni sprowadzają moi pomocnicy, którzy ustawiają go pod szubienicą. Moja czynność ogranicza się jedynie do założenia stryczka. Nawet obsunięcie klapy na szafocie, lub usunięcie stołka spod nóg, jeżeli nie ma szafotu, należy już do moich pomocników. Po nałożeniu sznurka ściągam rękawiczki, które rzucam pod szafot i usuwam się na bok. Straceniec wisi przez [nieczytelne] minut i wówczas lekarz z urzędu konstatuje protokolarnie śmierć.
– Gdzie odbywają się egzekucje i czy są u nas specjalne szafoty?
– Egzekucje odbywają się w tajemnicy [nieczytelne], w jakimś ukryciu, jak w szopach, a jeżeli nie ma takiej, to z konieczności na dziedzińcu więzienia ale wówczas, gdy wszyscy śpią. Musi jednak pozwolić na to naczelnik więzienia, a są tacy naczelnicy, którzy nie pozwalają na terenie swoich więzień dokonywać egzekucji. Wówczas powstają trudności i trzeba szukać jakiegoś odpowiedniego terenu w odludnym miejscu, niedostępnym dla publiczności. Szafot jest w Polsce jeden tylko, a mianowicie przy więzieniu w Lublinie. Poza tym w innych miejscowościach wznosi się w razie potrzeby szubienicę według przepisowych rozmiarów. Troszczy się już o to władza, mająca nadzór nad straceniem.
Maski już nie noszę
– Nosi pan podobno maskę przy egzekucjach? Jaki jest tego właściwy powód?
– Jeżeli chodzi o maskę, to ją początkowo nosiłem, ale teraz już nie noszę. Obowiązywała ona przepisowo do niedawna, kiedy egzekucja nie była ściśle tajna i mogły mieć do niej dostęp osoby nie z tytułu służbowego. Nie chodziło o skazańca, lecz o to, by uchronić kata od poznania go przez osoby postronne. Teraz egzekucje są ściśle tajne poza szczupłym bardzo gronem osób, uczestniczących w charakterze służbowym, nikt postronny nie bywa dopuszczonym, nie mam tedy potrzeby maskowania się.
– Więc zagląda panu w twarz straceniec?
– I to także nie. Straceniec wyprowadzony jest do mnie już ze zawiązanymi oczyma. Nie może mnie więc widzieć…
– A gdy straceniec prosi o niezawiązywanie mu oczu?
– Ja się na to nie zgadzam. Miałem raz wypadek, że uwzględniłem taką prośbę skazańca. Gdy się jednak do niego zbliżyłem, kopnął mnie z taką siłą w brzuch, że parę miesięcy leżałem w szpitalu.
Ci z prostych sfer klną i wymyślają
– Jak zazwyczaj odnoszą się skazańcy do kata?
– Ci z prostych sfer, jeżeli oczywiście są przytomni, wrogo i zaczepnie. Klną i wymyślają. Inteligentniejsi zaś z zupełnym wyrozumieniem. Miałem właśnie taki wypadek przy swoim debiucie. Wieszałem ojcobójcę, człowieka młodego, ze sfer inteligentnych. Był spokojny i odniósł się do mnie z wyrozumieniem, prosząc mię tylko, by zadać mu śmierć lekką, bez przewlekłych męczarni. Ta właśnie wyrozumiałość skazańca sprawiła mi tremę. Obawiałem się, czy zdołam należycie, jak na pierwszy raz, spełnić prośbę jego. Zakładałem mu pętlę drżącymi rękoma. Ale jakoś mi się dobrze udało…