Jak w Polsce przedrozbiorowej wykonywano karę śmierci?
W okresie od X do XVIII wieku kara śmierci uchodziła za jedną z najskuteczniejszych w walce z przestępczością. Eliminowała raz na zawsze tych, którzy ośmielili się złamać prawo, dzięki czemu uwalniała społeczeństwo od zdegenerowanych jednostek (czarownic, morderców, zdrajców). Ponadto wykonywana publicznie odstraszała, przez co stawała się przestrogą dla przyszłych, potencjalnych przestępców. Stąd egzekucje wykonywano na placach, błoniach, wzgórzach mogących pomieścić tłumy gapiów. W przypadku tych ważniejszych nawet uczniów zwalniano od nauki, aby mogli w nich uczestniczyć i w ten sposób nabierać respektu do prawa. Skądinąd wiadomo, że egzekucje zawsze cieszyły się żywym zainteresowaniem mieszkańców miast, w których życie płynęło przecież tak monotonnie.
Katalog krwawych sankcji, jakim dysponowali wtedy sędziowie, był bardzo obszerny (wbicie na pal, zakopanie żywce, spalenie, wypuszczenie jelit, łamanie kołem, ścięcie, powieszenie…). Posiadali oni przy tym dużą swobodę wyboru, ponieważ przepisy zazwyczaj nie regulowały tej kwestii, stwierdzając jedynie ogólnikowo, że sprawca „ma być karan”, albo że przestępcy „śmiercią okrutną a niemiłosierną mają być męczeni”. Co więcej arbitralnie wydany wyrok mógł przewidywać kilka następujących po sobie kar. W takim przypadku skrupulatnie określano ich kolejność, tak aby stracenie stało się nie lada widowiskiem dla publiczności. Egzekucje w swej najbardziej rozbudowanej postaci mogły składać się z trzech etapów. Pierwszym były męki zadawane skazanemu przed śmiercią. Należały do nich: chłosta, wleczenie końmi na miejsce stracenia, darcie pasów skóry, szarpanie jej rozżarzonymi cęgami, piętnowanie, obcinanie (względnie przebijanie lub palenie) członków… To ostatnie miało najczęściej charakter symboliczny np. odcięcie ręki, którą morderca zabił ofiarę, spalenie ręki podpalacza, którą podłożył ogień. W 1663 roku pewien żyd imieniem Matiasz ułożył bluźniercze pismo przeciw Matce Boskiej, za co został żywcem spalony. Wcześniej rozpalonymi kleszczami wyrwano mu splamiony grzechem języki i odcięto prawą dłoń, którą zredagował obraźliwy tekst. Drugim etapem było pozbawienie życia. Trzecim czynności dokonywane już po straceniu na zwłokach, takie jak ich spalenie i rozsypanie popiołów na wietrze, ćwiartowanie, łamanie kołem. Powszechnie stosowano wystawienie na widok publiczny zmasakrowanego ciała z myślą o odstraszaniu potencjalnych przestępców. Wisielców pozostawiano na szubienicy aż do zupełnego rozkładu, odcięte głowy wbijano na pal, porąbane członki przybijano do pręgierza lub szubienicy „z których smród i spojrzenie straszne było i okropne każdemu”.
Inną akcesoryjną karą, jaką niekiedy wymierzano, był obowiązek przyglądania się egzekucji. Nakładano go na osoby, których zachowanie pozostawało w pewnym związku z przestępstwem, niemniej jednak uznawano, że stopień winy jest zbyt mały dla wymierzenia normalnej kary. Np. żonę niejakiego Łukawskiego skazanego na śmierć za zamach na króla Stanisława Augusta Poniatowskiego zobowiązano do patrzenia na śmierć męża, wskutek czego ta, jak podają źródła, na trzeci dzień zmarła. Podobny los spotkał czterech Żydów, zamieszanych z zabójstwo księdza Parandowskiego w 1781 roku.
A oto przykład takiej rozbudowanej i skrupulatnie ułożonej egzekucji. Odbyła się ona w 1667 roku w Krakowie. W jej wyniku życie stracił Antoni Stocki, skazany za zabójstwo rodziców. Jak donosi Jan Markiewicz w swoim dzienniku: „Postawiono Theatrum (czyli podest – przypis A.L.) przy Ratuszu od Brackiej ulicy, na którym mu naprzód obiedwie ręce na pniu ucięto, po tym tyłem do słupa przywiązanemu pierś trzykroć kleszczami rozpalonymi targano, po tym obróciwszy go, z pleców cztery pasy skóry zdarto, na ostatek za miasto pod szubienice wywieziono, tam kości w rękach i nogach łamano i na kole przywiązanego podniesiono”, gdzie ciało miało tkwić aż do zupełnego rozkładu.
Gdy już wiadomo, jakiego rodzaju sankcje mogli orzekać sędziowie skazujący na śmierć, przejdźmy zatem do samej egzekucji. Przygotowanie do niej rozpoczynano po wydaniu wyroku. Pisarz – prawnij Bartłomiej Groicki zalecał, by nie spieszyć się z tym zbytnio i tracić dopiero na trzeci dzień od chwili ogłoszenia werdyktu, tak aby sprawca „czas miał ku wyspowiedaniu, (…) wyznaniu a rozpamiętywaniu grzechów swych”. Z praktyki wiadomo, że zasady tej nie przestrzegano, co wynikało z obawy o ucieczkę, samobójstwo, czy też uchylenie wyroku wskutek interwencji możnych protektorów. Dodatkowo poważnym zagrożeniem dla trwałości wyroków były żony władców i inne możne damy, które wypraszały u swych mężów darowanie sprawcom kary. Te praktyki miłosierdzia, choć miłe Bogu, ograniczały skuteczność prawa karnego. Dlatego też zaczęto w aktach prawnych wydawać zakazy ich stosowania, czego przykładem może być wilkierz (tj. uchwała rady miejskiej) z 1468 roku wprowadzony w Krakowie. Niewątpliwie najbardziej znaną z tej działalności była żona Henryka Brodatego św. Jadwiga, która jak podają legendy, potrafiła w sposób cudowny przywracać do życia nawet tych, na których wykonano już wyrok śmierci.
Na rycinie poniżej widzimy dwie scenki. Po lewej odcięcie powieszonego w wyniku interwencji św. Jadwigi, a po prawej dziękowanie jej za ocalenie życia.
W Krakowie, gdy nie zachodziła obawa o uchylenie lub zmianę wyroku, skazańcowi darowano jedną noc, którą spędzał w kaplicy znajdującej się na parterze Kościoła Mariackiego.
B. Groicki nakazywał, aby „Gdy już kat ma złoczyńcę wieść na to miejsce, na którym ma być skaran, ma być wołano przed wszemi ludźmi i oznajmiano mocą a z poruczeniem zwierzchniego urzędu (…) żeby żaden nie śmiał katowi niwczym przeszkadzać ani się nań rzucać”. Ta praktyka „obwołania” wyroku miała na celu poinformowanie mieszkańców, tak aby następnie nikt nie śmiał przeszkadzać „mistrzowi sprawiedliwości” zarzucając mu samosąd. Chodziło też zapewne o zainteresowanie egzekucją jak największej rzeszy potencjalnych gapiów. Niestety jak dalej utyskiwał Groicki, „tu w Polszcze tego nie czynią, bo się nie zda za potrzebne”.
Po spowiedzi skazanego odprowadzano przy dźwiękach dzwonów na miejsce kaźni. Pochód otwierał mężczyzna niosący krzyż (tak było w Krakowie i Poznaniu), dalej szli oskarżyciel, woźny, kat, eskorta, skazany, na końcu zawsze liczny tłum gapiów.
W średniowieczu wiele polskich miast było lokowanych na prawie niemieckim i z tego też kraju importowane były praktyki dotyczące wykonywania kary śmierci. To jest powód, dla którego niemieckie ryciny bardzo dobrze oddają reali wykonywania egzekucji w naszym kraju. Proszę przyjrzeć się niemieckiej rycinie poniżej i postarać ją opisać. Co Państwo na niej widzą?
Na rycinie powyżej widzimy skazańca z zawiązanymi z tyłu rękami, po jego prawej duchownego niosącego krzyż. Jest i kat trzymający sznur w prawej ręce, a miecz w lewej. Cechą charakterystyczną katowskich mieczy było to, że były tępo (tj. półokrągło) zakończone. Nie służyły bowiem do kłucia czy rozcinania, ale do wykonywania kary ścięcia. Z tego też powodu właśnie po mieczu łatwo odróżnić kata od drugiego mężczyzny także posiadającego miecz. Mężczyzna ten, to najprawdopodobniej sędzia. W Niemczech, skąd pochodzi grafika, pręt taki sędziowie symbolicznie łamali nad głową skazanego, oddając go w ten sposób do dyspozycji kata. Miejsca egzekucji w miastach często znajdywały się na wzgórzu poza murami, stąd też nie dziwmy się, że orszak wychodzi przez bramę miejską na zewnątrz.
A teraz zagadka dla Państwa. Dlaczego miejsca egzekucji w miastach znajdywały się poza murami i w dodatku zazwyczaj na wzgórzu? Odpowiadam. Miasta mogły mieć kilka miejsc egzekucji, jedno np. tworzone w razie potrzeby na rynku, a drugie poza murami. W tym drugim miejscu wykonywano przede wszystkim te kary, które przewidywały pozostawienie zmarłego na widok publiczny aż do zupełnego rozkładu zwłok. Z przyczyn oczywistych tj. sanitarnych, rozkładających się zwłok, nie można było trzymać po egzekucji na rynku. W dodatku wzgórza były doskonałym miejscem, by każdy przybysz już z daleka mógł widzieć, że w danym mieści panuje surowe prawo, którego należy przestrzegać.
Na rycinie poniżej podobna scena. Znów widzimy kata z tępo zakończonym mieczem, duchownego z krzyżem i sędziego z kijem. Widać też miejsce egzekucji, szubienicę z rozkładającymi się zwłokami, a także koło na żerdzi z resztkami ludzkiego ciała. Prowadzony na śmierć nie ma lewek ręki, co oznacza, że albo już wcześniej był karany np. za kradzież albo została mu ona odcięta w ramach sankcji poprzedzającej karę śmierci.
Gdy osądzony po torturach nie był w stanie poruszać się o własnych siłach, na miejsce kaźni wieziono go na wozie. Podobnie czyniono z czarownicami, które nie mogły dotykać stopami ziemi. Wierzono bowiem, że przez kontakt z nią nabierają mocy.
Innym razem skazanego transportowano na specjalnie przygotowanym wózku, mającym umożliwić jednoczesne wykonywanie kary. Czyniono to w przypadku takich sankcji jak: piętnowanie, darcie pasów skóry z pleców, szarpanie rozżarzonym cęgami, czym poprzedzano pozbawienie życia. Męki te zadawano skazanemu, obwożąc go po mieście i zatrzymując się jedynie na czas wykonania kary, zazwyczaj w czterech rogach rynku lub ratusza.
A oto opis takiej egzekucji przytoczony przez Adama Chmiela: „Do połowy obnażonego posadzono na wóz w towarzystwie mistrza kata i pomocników, którzy nieśli za wozem kociołek z rozpalonym łuczywem i długą żelazną cechą do piętnowania złoczyńców. wieziono go naprzód od ratusza na róg ulicy Wiślnej i ul. św. Anny i (…) rozpaloną żelazną cechą pieczętowano go na czole. Następnie zawieziono go ku wylotowi w Rynek z ulicy Grodzkiej (…), gdzie pięczętowano go na prawej piersi, stąd wóz ze skazanym potoczył się ku ul. Floriańskiej, a tu (…) wypalono mu pieczęć na piersi lewej, wreszcie zawieziono go na ulicę Sławkowską, wypalając mu czwartą pieczęć na płucach, tj. na plecach. Po takim opieczętowaniu delikwenta, zawiózł go kat przez ulicę Sławkowską na Pędzichów, gdzie go powieszono na szubienicy, i tak szedł na sąd boży”.
Ciąg dalszy, mam nadzieję, nastąpi.