Zapraszam na spacer po krakowskich plantach
W Krakowie najbardziej reprezentacyjnym miejscem przeznaczonym do spacerów były planty, stworzone w miejscu dawnych walących się murów obronnych, a do tego zasypanych śmieciami. Mury zburzono, rozplantowano tj. wyrównano teren i stąd też nazwa tego miejsca. A do tego zasadzono drzewa, które do dzisiaj okalają stare miasto pasem zieleni. „Regulamin utrzymania czystości i porządku dla stoł. król. miasta Krakowa” z 1884 roku wskazywał, jak należy zachowywać się w tym miejscu. Zabronione było tu: kładzenie się na trawnikach, spuszczanie psów ze sznurków, stawanie na ławkach, jeżdżenie powozami lub konno… Ponadto służby porządkowe miały dbać o to, aby w godzinach popołudniowych, „gdy przedniejsza publiczność używa przechadzki” ławki nie były zajmowane przez służące i lumpenproletariat. Zabroniono także trzymania krów, trzody chlewnej i drobiu w sąsiadujących domach, po to by spacerującym oszczędzić zapachów i odgłosów z obory oraz widoku wałęsającego się bydła. Zakaz ten bynajmniej nie był na wyrost. Widok w tamtych czasach koni, kóz, świń czy kur, które wybrały wolność i spacerowały po głównych ulicach miasta wcale nie należał do rzadkich i bynajmniej nie dotyczył tylko prowincji. W „Kurjerze Warszawskim” z 1862 roku czytamy, że w ubiegłą sobotę przy pędzeniu świń nad Wisłą dwie odłączyły się od grupy i zginęły. Kto by świnie takie znalazł, proszony jest o to, by dać znać. Z kolejnego numeru tej samej gazety dowiadujemy się, że oto zaginął koń, biedny furman z prowincji prosi o jego odprowadzenie. Natomiast „Kurjer Warszawski” z 1863 roku informuje, że „pędząc z targu z Pragi, zginęła świnia biała; znaki na łopatce: dwie kryski i na zadzie dwie wycięte. Znalazca raczy dać znać na Sułkowskie pod Nr 31, do Właściciela”.
W trosce o jakość życia w mieście i uchronienie spacerujących od niepożądanych widoków wyżej wspomniany „Regulaminie utrzymania czystości…” określał zasady prowadzenia bydła na rzeź. Miało odbywać się to z dworca kolejowego wyłącznie ulicą Lubicz, a następnie do rogatki na Grzegórzkach. W dodatku zabroniono w całym mieście „wypuszczania na ulicę kur i innego drobiu, nierogacizny, owiec, kóz it.p. jak również pędzenia stad gęsi w obrębie miasta”, to samo dotyczyło pasania bydła na trawnikach publicznych. Ten ostatni zakaz nie był przestrzegany. W podmiejskich rejonach gdzie brakowało pastwisk, gdy zwierzęta ryczały z głodu, nie raz krajało się serce i rodziła pokusa, by pognać krasulę do miasta na darmowy popas. Zresztą jeszcze w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia na krakowskich Błoniach, będących miejscem spacerów, wypasano bydło.
***
Na krakowskich plantach jak w soczewce skupiało się całe społeczeństwo. Można było tu spotkać zakwaterowanych w koszarach na Wawelu żołnierzy, łypiące w ich kierunku oczami bony z dziećmi, wysoko urodzone damy oraz zwykłe „garkotłuki”. Obraz tego miejsca w uroczy sposób odmalował S. Broniewski w swoich wspomnieniach zawartych w książce pt. „Kopiec wspomnień”. Tu wychodzono na spacer z dzieciakami w wózkach. Oczywiście szczelnie zasłoniętych tiulowymi firankami, tak by promienie słońca nie oszpeciły twarzyczki niemowlaka. Było to także miejsce zabaw nieco starszych dzieci, które sypały kopczyki z piasku i kurzu pod okiem mam lub nianiek, siedzących na ławce. Dziewczynki skakały na skakance, rzucały balonem, toczyły kółka czy też grały w serso, które nie raz lądowało na kapeluszach dam. Podczas spaceru nie mogło zabraknąć słodyczy, kupowanych w rozstawionych co paręset kroków altankach z napisem „Rząca i Chmurski”. A w nich woda sodowa z kilkoma kroplami soku, podawana w grubej szklance przez „panią sodową” i inne „napoje burzące”, na ladzie wielkie słoje z landrynkami i kwiecistymi dropsami, andruty wielkości dziecięcego kapelusza. Istne przedmioty pożądania wszystkich maluchów. Chłopcom od lat dziesięciu, to jest od chwili przywdziania gimnazjalnego mundurka nie wypadało już bawić się z dzieciarnią na plantach, można było co najwyżej przebiegnąć tędy hałaśliwym tabunem z drodze powrotnej z budy, wspomina dalej S. Broniewski. Po kilku latach szkoły kawalerowie gimnazjaliści wracali w to miejsce, by bawić się, aczkolwiek już w inne zabawy – bardziej uczuciowe. Zaczepiali tu panienki wracające ze szkoły lub z lekcji muzyki. Te ostatnie można było łatwo poznać po ceratowych rulonach z nutami trzymanych w ręku. Podchodził taki kawaler i pytał, czy mógłby strzepnąć płatek z rękawa panienki lub ponieść jej nuty. To drugie pytanie było retoryczne i nie na miejscu. Bo było oczywiste, że żadnej przyzwoitej panience nie wolno pokazywać się w miejscach publicznych z chłopcami (z wyjątkiem braci i kuzynów). „Nie do pomyślenia bowiem w owych czasach była jakakolwiek forma koedukacji, a znajomość z panienkami ograniczała się do sióstr i kuzynek kolegów, które emablowało się na najściślej prywatnych herbatkach. Każdemu, kto by odważył się pojawić na ulicy w towarzystwie panny, której nie mógł wylegitymować jako siostry, groziło napiętnowanie z ambony na najbliższej egzorcie szkolnej.” Nie zmienia to postaci rzeczy, że można było podręczyć trochę dziewczęta na plantach kłopotliwymi pytaniami, popatrzeć jak oblewają się pąsem i przyspieszają kroku. Niektóre zaś wcale nie były takie święte, bo odpowiadały zalotnym spojrzeniem spod długiej grzywki.
W okolicach ulicy Szczepańskiej kończyła się część plant przeznaczona na zabawy dla dzieci, a rozpoczynała część dla dorosłych. Stała tu kawiarnia z ogródkiem dla starszych, w której po południu koncertował zespół kameralny, przygrywając kawałki salonowe i romanse cygańskie. Pomiędzy jedenastą a pierwszą w południe ławki zapełniały się damami w pięknych toaletach, których „drobiazgi” bawiły się pod opieką bon we wcześniejszej części plant. Panie podobnie jak oseski nie znosiły słońca. Stąd też każdą wypielęgnowaną buzię zakrywała tiulowa woalka, zwisająca z wielkiego kapelusza ze strusim piórem czy też rajskim ptakiem. Woalkę taką przed wyjściem układano w lustrze w misterne draperie, jedna nad nosem, jedna nad brodą i dwie symetrycznie po bokach. Wyjść na ulicę w źle „ustawionej” woalce, to tak samo, jak zapomnieć użyć perfum. Prawdziwym damom takie wpadki nie zdarzały się. Do woalki nie można było mieć jednak pełnego zaufania, więc dodatkowo cerę chroniła parasolka. Druga ręka w ażurowej rękawiczce bez palców trzymała jedwabne sznurki woreczka a’la Pompadour z kremowej lub popielatej irchy, zdobionej paciorkami w secesyjne motywy ornitologiczne. Tu i ówdzie przechadzali się panowie, kłaniając paniom i uchylając słomkowe kapelusze zwane Girardi. A do tego wąskie spodnie, zazwyczaj jaśniejsze od marynarki, często w drobną pepitkę i trzewiki o długich nosach zapinane na guziczki. Buty takie – ostatni krzyk mody, eleganckim skrzypieniem zwracały powszechną uwagę. To nic, że za gorące na taką porę roku, najważniejsze, że w modzie. W tym doborowym towarzystwie przeważały panie, które z natury nie miały żadnych określonych obowiązków, a jeżeli nawet miały, to chcąc należeć do towarzystwa, musiały je skrzętnie ukrywać. Prawdziwej damie nie wypadało fizyczne pracować, nawet w domu. Były to żony lekarzy, adwokatów, dyrektorów banków, profesorów – jednym słowem elita. Gdy mężowie zarabiali na życie, panie spacerowały i pozwalały adorować się dobrze sytuowanym „po papie” młodym nierobom oraz starszym panom. Atmosfera sprzyjała flirtom, aczkolwiek takim na miarę dziewiętnastowiecznej pruderii. Młody nierób już po raz któryś z rzędu przenikliwie przyglądał się damie. Ona w końcu upuszcza chusteczkę, do której ten rzucał się z szybkością jastrzębia, by ją podnieść. Dama z wdzięczności zaczynała trzepać rzęsami, co technicznie zwało się flirtem. Innym znów razem młody adorator pomagał złapać jej pieska, który zerwał się ze sznurka i w ten sposób zostawał prawdziwym wybawcą, a nawet bohaterem. Piesek nie grzeszył mądrością i był tak głośny, że gdyby amant mógł, to zapewne zamieniłby się w bezwzględnego hycla. Ale nie tym razem, tym razem grał rolę wybawcy. Po kilku miesiącach spotykali się na balu. On prosił ją do tańca, znacząco ściskał dłoń, zaglądał w dekolt i czule obejmować jej gorset. Aż w końcu dama uznawała, że jest zakochana do spazmów. Wzdychała do jego portretu noszonego w pamięci, po sto razy analizować drobne epizody z ich jakże burzliwego „związku”. W końcu dochodziła do wniosku, że jej mąż jest skończonym nieudacznikiem w porównaniu z jej nową miłością. On natomiast dzięki niej utwierdzał się w przekonaniu, że jest prawdziwym amantem, zdolnym podbić serce każdej damy z plant. Rzucanie tęsknych spojrzeń i rozkochiwanie w sobie kobiet, nie przeszkadzało mu w tym, by nocą odwiedzać inne panie, może nie tak dystyngowane, ale za to znacznie bardziej wyzwolone i namiętne. Bo nie samym wzdychaniem mężczyzna żyje.
Im bliżej Wawelu, tym wiek odpoczywających wzrastał. W jego okolicach można było spotkać na ławkach emerytów z laseczkami, starszawe panny i matrony czytające książki lub migocące drutami.
Do tej galerii osobliwości T. Żeleński – Boy dorzucał jeszcze jedną parę, pisząc „ach te tragiczne pary – matka z córką – obchodzące przez całe lata plantacje, coraz starsze, coraz kwaśniejsze.
***
Poniższe ilustracje nie przedstawiają krakowskich Plant.