Jak w XIX wieku śmiecono w górach i dewastowano przyrodę? (fragment mojej książki)

Wydawać by się mogło, że złe zachowanie, zostawianie sterty śmieci na szczytach gór i niszczenie przyrody jest wyznacznikiem dzisiejszych czasów (patrz zdjęcia z K2 i Mount Everest). Nic bardziej mylnego. W XIX wieku było jeszcze gorzej. Nie stawiano sobie żadnych ograniczeń, bawiono się lepiej niż w powiedzeniu „Hulaj dusza, piekła nie ma”. Dla zabawy strzelano z broni, by podziwiać echo odbijające się od skał i zwinne ruchy spłoszonych kozic. Wprawdzie Walery Eljasz-Radzikowski w Ilustrowanym przewodniku do Tatr i Pienin z 1886 roku przestrzegał turystów, by nie strzelali „po Tatrach” dla zabawy z rewolwerów i pistoletów, niestety na darmo.

Hałasowanie nie było jedynym wybrykiem na szlakach. Gdy „wycieczkowcy” zmęczyli się wędrówką i przychodził czas na odpoczynek, w lesie rąbano świerk, by było czym rozpalić ogień. Ogniska zazwyczaj były dwa: jedno dla turystów, drugie dla górali, bo przecież różnice społeczne należało od czasu do czasu akcentować. A do tego trzeba było nieraz ściąć nieco więcej drzew, by zrobić wolną przestrzeń i nie spalić lasu. Gdy natrafiano na potok, podcinano ciupagą i przewracano kolejne drzewo, jak wynika z relacji. W ten sposób powstawał mostek, dzięki któremu turysta z miasta mógł przejść na drugą stronę wody suchą stopą.

Czasem jednak zdarzały się przejawy troski o wspólne dobro, jakim była przyroda. Niektóre przewodniki pouczały o konieczności szanowania gór i o tym, by nie pozostawiać po sobie obrzydliwego śmietnika w miejscu popasów. Przecież, jak instruowały, pozostałości po jedzeniu można ukryć kulturalnie w lesie, w szczelinach skał lub zrzucić w przepaść.

W „Przeglądzie Zakopiańskim” z 3 sierpnia 1899 roku można przeczytać skargę pewnego turysty, który zwraca uwagę na brak porządku wokół schronisk i na szczytach. Piękno tych miejsc, według niego, psuje niemiłosiernie widok śmieci, papierów rozmaitych, odpadków żywności, potłuczonego szkła. A przecież gospodarzy schronisk można by zobowiązać do zamiatania sal, a także sprzątania najbliższego otoczenia. W dodatku, podpowiada letnik, podczas wycieczek mogliby przewodnicy pamiętać o porządku, co nie powinno nastręczać żadnego kłopotu, bo przecież „przepaście otaczające każde miejsce zdolne [są] pochłonąć wszystko, co gościowi okaże się zbyteczne” .

Przekonanie, że dla zachowania porządku wystarczy umiejętne spalenie lub ukrycie śmieci, było powszechne. W jednym z drukowanych przewodników zamieszczono podobną radę: „Potrzeba także pamiętać, ażeby w miejscach popasów, po popasie wszystkie brudne papiery, słomianki z flaszek itp. zebrać razem i spalić, a flaszki próżne, korki itp. usunąć w głąb lasu lub w głębokie szczeliny skał, ażeby nie robić z tych uroczych miejsc wstrętnych śmietników […]” .

Z tym śmieceniem walczono długo – jeszcze w 1925 roku Kornel Makuszyński donosił w żartobliwym felietonie zatytułowanym na wyrost Przewodnik po Zakopanem, że Tatry są narodowym bogactwem. Ostatnio odkryto w nich nieprzebrane skarby w postaci gazet, puszek po konserwach, łupin jaj, opakowań od czekolady, damskich podwiązek i innych rzeczy, których nie znajdzie się ani w Alpach, ani na Uralu. I jak twierdził dalej, niektórzy nawet podtrzymują legendę, że początki życia należy umiejscowić bynajmniej nie pod Himalajami czy w okolicach Eufratu i Tygrysu, ale pod Tatrami. Na poparcie swojej tezy podawał, że nieraz w górach widywano wykonywaną w ukryciu pracę turystów nad tworzeniem człowieka, który przychodził na świat po dziewięciu miesiącach w którymś z polskich miast.

W „Taterniku” doktor Stanisław Muszyński narzekał na fotografa, który zgodnie z zasadą, że reklama jest dźwignią handlu, przy drodze z Morskiego Oka do Czarnego Stawu umieścił na kamieniach napisy informujące o szybkości wywoływania robionych przez siebie zdjęć: „[…] czyby nie można było usunąć owych nieestetycznych napisów, tak rażących wśród pięknej przyrody” wzdychał autor. Przewidywał jedonocześnie, że z czasem liczba reklam w górach będzie wzrastać, bo w niedalekiej przyszłości napłynie szeroką falą rzesza podróżnych, a za gośćmi zjawią się „aferzyści wszelkiego rodzaju, którzy będą się starali rozpowszechniać swoje towary za pomocą jak najwięcej rzucających się w oczy ogłoszeń”. Tymczasem należałoby góry uczynić własnością narodową, to jest miejscem, do którego „spekulacja wkraczać nie może”, tak aby „ręka spekulanta nie kalała surowego posępnego piękna, jakiem przyroda tak hojnie obdarzyła nasze góry” . Pisząc o „spekulancie”, autor miał na myśli osoby sprzedające towary, które zwano też niekiedy w XIX wieku”handlownikami”. Jak widać, znany dziś problem reklam zamieszczanych byle jak i byle gdzie ma długą genezę.

Na łamach „Gazety Zakopiańskiej” w 1893 roku skarżono się również na turystów chodzących po Tatrach jesienią, a więc po sezonie, i rozpalających ogniska meblami, które wynosili z nieczynnych schronisk. W płomieniach lądowały łóżka, stoły, ławki, poręcze, a nawet przydrożne znaki.

Na zakończenie tych brewerii koniecznie trzeba było podpisać się na skale, na desce szałasu czy też schroniska. Z powodu braku dzisiejszych wynalazków, to jest farb w sprayu i flamastrów, dominowała technika ryta, może i trudniejsza, ale za to trwalsza.

Odwiedzająca w 1875 roku schronisko nad Morskim Okiem pani Prażmowska pisała, że cała jego frontowa ściana była pokryta nazwiskami wycieczkowiczów. Jedni dopisywali datę, inni dołączali nazwy przebytych po drodze miejscowości wraz z podaniem okoliczności towarzyszących podróży, jeszcze inni pozwalali sobie na osobiste uwagi czy łacińskie sentencje. Nie brakowało też westchnień pod adresem różnych pięknych niewiast i imion osóbek będących przedmiotem męskich afektów, rytych na stołach i okiennicach.

Pamiątki po sobie turyści zostawiali także na Skale Pisanej w Dolinie Kościeliskiej. Byli wśród nich także artyści. Im jednak, jako bywalcom Parnasu, można było pozwalać na więcej. Wiktor Tissot wspomina, jak podczas zbiorowej wycieczki do doliny członkowie Towarzystwa Tatrzańskiego poprosili Henryka Siemiradzkiego o wyrycie nazwiska właśnie na Skale Pisanej.

Stanisław Witkiewicz w „Na przełęczy” podaje, że Towarzystwo Tatrzańskie, tracąc cierpliwość, zaczęło umieszczać na ścianach schronisk łacińską maksymę: „Nomina stultorum semper parietibus haerent” („Imiona głupców zawsze wypisane są na murach”) w nadziei na zniechęcenie „pisarzy”. Niestety, nadaremnie.

Zdarzali się jednak i tacy, którzy zamiast skrobać po ścianach, zostawiali na szlakach swoje wizytówki. Wzmiankowano o tym już w XVII wieku. Simplicissimus węgierski (prawdziwe nazwisko Daniel Speer) donosi, że na jednym ze szczytów znalazł pudełka z zapiskami turystów: „Przewodnik pokazał nam pod straszną, zwieszającą się skałą kupę poznoszonych kamieni, pod którymi znajdowały się blaszane pudełka, a w nich pergamin zawierający różne imiona. Żal nam się zrobiło, żeśmy coś podobnego ze sobą nie wzięli. Wtedy przewodnik rzekł: „Mam przy sobie pergamin i blaszane pudełko, cóż mi za to dacie, a dam wam i pióro, i atrament?”

Ofiarowaliśmy mu jednego guldena i zobowiązali się dotrzymać przyrzeczenia. Tak my wzięli się do pisania. Każdy z nas wypisał swoje imię, wiek i miejsce urodzenia, rok i dzień. Włożyliśmy to do pudełka i nakryli znów kamieniami”.

Również Baltazar Hacquet w 1796 roku zalecał pozostawianie na szczytach dowodu wizyty. Bo jak tłumaczył, przecież w każdym środowisku znajdą się niedowiarkowie, a wtedy ów znak jest przypieczętowaniem prawdy.

Powszechną praktyką było pozostawianie biletów wizytowych : w słoikach, butelkach po winie, metalowych puszkach lub też wciskanie ich bezpośrednio w szczeliny skał. Z czasem atrakcją stało się nie tylko dołożenie własnego, ale przy okazji przejrzenie tych pozostawionych wcześniej, wśród których nieraz odnajdywano nazwiska przyjaciół i ludzi znanych.

W zbiorach archiwum Muzeum Tatrzańskiego zachowało się ponad 800 potarganych czasem karteczek, karteluszków i właśnie takich biletów, które w latach trzydziestych XX wieku zaczęto znosić z gór i gromadzić. Najstarsze pochodzą z 1893 roku.

Po ich lekturze należy stwierdzić, że wchodzący na szczyty nie wykazywali się nadmierną inwencją literacką. Zdarzają się bilety bez żadnych dopisków, ot z samym wydrukowanym imieniem, nazwiskiem i zawodem. Wiadomo więc, że Tatry odwiedzali: „profesor szkoły przemysłowej żeńskiej”, „słuchacz praw”, „słuchacz politechniki” czy „kapitan artylerii”. Na innym bilecie ktoś w pośpiechu dopisał ołówkiem tylko datę zdobycia szczytu, ktoś inny podał sposób jego zdobycia: „północną ścianą”, „całkowite wejście”, „granią od Mięguszowieckiej Przełęczy”, „wejście drogą po głazach”. Wyjątkowo umieszczano bardziej osobiste uwagi: „po raz drugi z bratem Brunonem”, „samotnie”, „wyjście zimowe”, „mgła jak śmietana skondensowana”. Na prawdziwe wynurzenia, datowane na 4 września 1931 roku, pozwolono sobie na bilecie Damazego Mikiewicza: „Jakieś bydlę zostawiło w niszy nad przewieszką w kominie butelkę od wódki. Żeby ta wódka przez całe życie mu się odbijała!!!”. Kto nie miał biletów wizytowych, radził sobie, jak mógł. W zbiorach muzeum zachowały się także zapiski na zwykłych kartkach papieru, etykietach po winie, kartce wyrwanej z kalendarza, a nawet na pustej recepcie od psychiatry .

Aż w końcu nastały czasy działalności Towarzystwa Tatrzańskiego, które zaczęło mnożyć nakazy i zakazy, ku rozpaczy miłujących wolność turystów. W rezultacie można było sobie co najwyżej powspominać ze łzą w oku, jak to drzewiej bywało. Autor artykułu opublikowanego na łamach „Giewontu” w 1926 roku zauważał, że sposób chodzenia po Tatrach przed czterdziestu laty był o wiele przyjemniejszy, bo swobodniejszy. Paliło się ogień przy obozowiskach, rąbało w tym celu drzewa, a także kosówkę na posłanie. „Śpiewało i hukało do woli, dla swawoli strącało głazy „olbrzymie nieraz ” w przepaść, słuchając ich huku, płoszyło się uwidziane kozice, aby napatrzeć się ich wspaniałym skokom, znosiło się ze sobą do domu całe naręcza kwiatów. […] To jednak skończyło się na zawsze ” i z tym trzeba się pogodzić”.

***

Powyższy tekst jest fragmentem mojej książki pt. „Sielankowanie pod Tatrami. Życie codzienne i niecodzienne Zakopanego w XIX wieku”. Gorąco polecam.

***

Poniżej nasi przodkowie przyłapani na gorącym uczynku pod Skałą Pisaną.

Poniżej obraz Walerego Eljasza – Radzikowskiego.

Na poniższym obrazie także pędzla Walerego Eljasza – Radzikowskiego proponuję zwrócić uwagę na cudownie praktyczne „stroje górskie” dwóch pań.

Poniżej pierwszy kościół w Zakopanym wybudowany w 1847 toku, stojący do dziś nieopodal Gubałówki.

Poniżej zdjęcia Krupówek. Po prawej stronie stojący do dziś budynek, w którym obecnie mieści się Zespół Szkół Budowlanych (kliknij aby powiększyć).