Odnalezione wspomnienia córki oficera zamordowanego w Katyniu

Realizując program stypendialny na rzecz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego pn. Kultura w sieci, pozwalam sobie zamieścić niniejszy wpis.

***

Poniżej odnalezione przeze mnie wspomnienia córki zamordowanego w Katyniu kapitana Jana Strzesaka (1898 – 11.04.1940 r.) – Aleksandry Wróblewskiej (z domu Strzesak).

***

„Koniec sierpnia 1939 r., piękna pogoda, jestem z mamusią na wakacjach w Zakopanem, z powodu panującego już niepokoju ojciec został w koszarach. Zakopane jednak się bawi, w parku gra orkiestra i ludzie tańczą, pięknie tańczy para zawodowych tancerzy, ludzie śpiewają. Otrzymujemy telegram – ojciec nakazuje natychmiastowy powrót do koszar w Radymnie. Tego samego dnia opuszczamy Zakopane.
W koszarach wielkie podniecenie, ruch, coraz więcej żołnierzy, wiedzą już, że będzie wojna. Mobilizacja, bramy koszar otwarte, napływają zmobilizowani rezerwiści i transporty kolei. W Radymnie stacjonował 10 dywizjon taborów i szwadrony kawalerii. 1 wrzesień 1939r – zaczęło się. Żołnierze kopią w koszarach rowy przeciwlotnicze równocześnie słychać wycie syren z Jarosławia i ruch dział przeciwlotniczych. Nadlatują niemieckie samoloty, zaczyna się bombardowanie koszar i dworca kolejowego, na którym znajdowały się transporty kolei i był duży ruch pociągów przywożących rezerwistów. W czasie nalotów siedzieliśmy w rowach przeciwlotniczych – rodziny, dzieci i czasem żołnierze, oficerowie byli zajęci i nie chowali się. Bardzo baliśmy się, bo z rowów widać było nad nami samoloty niemieckie. Radio ogłosiło, że w ramach zawartych układów Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę – wśród żołnierzy zapanowała wielka radość, pamiętam jak obejmowaliśmy się i całowali – wierzyli już w zwycięstwo. Tymczasem nasilały się bombardowania, szczególnie koszar, było bardzo niebezpiecznie.
Postanowiono – na kilka dni – wywieźć rodziny z koszar do pobliskiej wsi Duńkowice. Opuściliśmy Radymno 7 września, zabierając rzeczy potrzebne na kilka dni. Wierzono, że Niemcy zostaną powstrzymani, szczególnie, gdy mamy zapewnioną pomoc państw – sojuszników. W Duńkowicach mieszkaliśmy może dwa dni, gdy wieczorem przyjechał mój ojciec i inni oficerowie do swoich rodzin z wiadomością, że mamy się szybko pakować i wyjeżdżamy razem z wojskiem, które opuszcza Radymno, bo zbliżają się Niemcy. Późnym wieczorem opuściliśmy ukraiński dom w Duńkowicach. Wyjechaliśmy na drogę prowadzącą w kierunku Lwowa. Znaleźliśmy się na głównej szosie. Rodziny jechały na kilku konnych pojazdach, którymi były: brek, dwie bryczki, powóz. Dywizjon z Radymna jechał inną drogą, a my z obcymi dywizjonami i kilkoma naszymi żołnierzami inną. Nie wiem dlaczego tak było, mój ojciec nie jechał z nami. Mówiono, że wojsko jedzie na koncentrację wojsk do Tarnopola, skąd ma uderzyć wielka ofensywa na Niemców. Jechaliśmy więc do Tarnopola zatłoczonymi wojskiem drogami (4 rzędy na jezdni) tylko nocami, bo w dzień odbywały się bombardowania. Opis tych nocnych przejazdów mógłby stanowić długi, obszerny artykuł. Utkwiły mi do dziś gwiazdozbiory na pięknym, granatowym niebie i ciągłe wołanie żołnierzy: „kolumna przerwana”, gdy któremuś pojazdowi przydarzyło się coś złego, na przykład wpadł do rowu, wtedy kolumna się zatrzymywała. Działy się różne przykre historie, przejazd przez palące się Brody, opustoszały Niemirów, ucieczki do lasu, bo bombardowano drogi w nocy. W dzień spaliśmy po różnych chałupach lub stodołach razem z żołnierzami. Kolejna, wyjątkowo pamiętna noc z 16 na 17 września. Jesteśmy już niedaleko Tarnopola, jak to dobrze, wreszcie spotkamy się z naszym wojskiem z Radymna, z ojcem, będzie bezpiecznie. Jedziemy jeszcze, bo jest ciemno, daleko na widnokręgu widzimy dziwne zjawisko, migające światełka, jedno po drugim, aż do rana – co to może być, nie wiemy.
Jest dzień 17 września. Zatrzymujemy się jak zwykle na postój w jakiejś chałupie, pełno wojska, wszyscy zmierzają do Tarnopola. Kładziemy się spać, jak się ściemni wyruszymy – ostatnia noc jazdy. Pomału zapada zmierzch, przygotowujemy się do wyjazdu, nagle podjeżdża na rowerze pod naszą chałupę jakiś wojskowy – to mój tatuś. Witamy się szczęśliwi ze spotkania, a On mówi, że bardzo się spieszy, przyjechał się tylko pożegnać, bo nie wiadomo, kiedy się zobaczymy. Powiedział nam, że te migające ubiegłej nocy światełka na horyzoncie to były światła rosyjskich czołgów, które wkroczyły do Polski a teraz są już niedaleko. Powiedział też, że wojsko ma rozkaz nie stawiać oporu i że oni przybywają jako nasi przyjaciele. Oczywiście ojciec w to nie wierzył, powiedział nam, że jego dywizjon nie opuszcza już postoju i pójdą do niewoli. My musimy zostać z wojskiem, z którym cały czas jechaliśmy i słuchać poleceń dowódców. Ojciec pożegnał się z nami, dał mi na pożegnanie czekoladki. Przeczuwałam, że może się już nie zobaczymy, postanowiłam czekoladki zostawić sobie na pamiątkę – nie udało mi się z różnych powodów. Zapadł wieczór, zgodnie z rozkazem dowódców wojsko wyruszyło z postoju, a my z nim.
Do Tarnopola było już blisko i wierzyli, że tam dojadą (nie wiem po co), więc jechaliśmy. 21 kilometrów przed Tarnopolem była to wieś Ichrawica usłyszeliśmy warkot silników, huk i zostaliśmy oświetleni – były to czołgi rosyjskie, które ubiegłej nocy widzieliśmy daleko na widnokręgu, jako migające światełka. Czołgi zaczęły nas okrążać, armatki skierowali w naszą stronę, nie strzelali. Żołnierze rosyjscy wyskoczyli z czołgów z krzykiem, wrzaskiem do naszych żołnierzy, spokojniej do oficerów. Zebrali wszystkich, trwało to kilka godzin. Nam kazali opuścić pojazdy, nie wiedzieliśmy co z nami będzie. Ludzie z tej wsi klęczeli w jakimś domu i odmawiali „Pod Twoją obronę”, dołączyliśmy do nich. Okropna, straszna noc jeszcze 17 wrzesień – przybywa czołgów, wielkich jak kamienice, strzelają z silników, konie się boją, stają dęba, pojazdy się przewracają, żołnierzom odbierają broń, latarki, scyzoryki, oficerom ponadto zrywają dystynkcje. My nadal klęczymy i razem z ludźmi modlimy się. Nasze wojsko odchodzi pod eskortą czołgów kierunku Rosji, a my zostajemy – na razie. Co teraz będzie z nami – nie wiemy. Nie wiemy też nic co z tatusiem, ale jeżeli tak jak postanowił tej nocy nie opuszczać już postoju, to z czołgami rosyjskimi spotkał się później, a jak wygląda zabieranie wojska do niewoli to już wiem, bo przeżyłam to. Ojciec żegnając się z nami powiedział mamusi, że nie wie co będzie, ale w żadnym wypadku nie wolno jej pójść do Rosji, bo z poprzednich wojen zna ten kraj i to wojsko, był już tam raz w niewoli i wie jak tam jest.
Opisywanie dalszych naszych losów to byłaby książka, ale wróciłyśmy do Tarnowa do dziadka – ojca mamusi. W Tarnowie mieliśmy też dom, który zdążył jeszcze wybudować mój ojciec.
Ojciec z innymi oficerami poszedł do Rosji. Grupy oficerów prowadzonych piechotą do Rosji widziałyśmy siedząc na łące w tłumie innych rodzin takich jak my. Dzieci machały im rękami na pożegnanie. Była to wieś Kołod pod Zbarażem, podobno 3 kilometry przed dawną granicą polsko-rosyjską. Muszę jeszcze wspomnieć naszych żołnierzy z Radymna. W drodze powrotnej dogonili nas, uciekli z niewoli lub ich zwolniono, pomagali nam. Zapamiętałam dwóch, których ojciec prosił, aby nam pomogli. Nazywali się: Drabiński i Chyna. Jeden był podobno z Bochni.

Czy dostałaś babciu jakąś wiadomość od swojego taty?

-Tak, w grudniu 1939 roku otrzymaliśmy list od ojca z obozu w Kozielsku, wysłany był na adres dziadka w Tarnowie. Wierzył, że dotarłyśmy do Tarnowa (wracaliśmy 2 miesiące). Prosił o wiadomość o nas, pisał, że „ta niepewność co z nami się stało to jest zmora, która gryzie mnie dzień i noc”. Więcej korespondencji od ojca nie otrzymaliśmy.

A kiedy dowiedziałaś się, że nie żyje?

-Pierwszy raz wiadomości o nim ukazały się 21 czerwca 1943 roku, gdy Niemcy opublikowali uzupełniającą listę katyńską w Gońcu Krakowskim i Kurierze Kieleckim. Codziennie kupowaliśmy gazety, ponieważ drukowane w nich były nazwiska rozstrzelanych w Katyniu. Pod numerem 1566 było nazwisko ojca oraz krótka informacja, że znaleziono przy nim list od Marii Strzesakowej z Tarnowa. Uspokoiłyśmy się, że przed śmiercią otrzymał oczekiwaną od nas wiadomość, że dotarłyśmy do Tarnowa, do dziadka i żyjemy.

W zawiadomieniu nazwisko podano wprawdzie z błędem, niemniej jednak reszta danych nie pozostawiała wątpliwości co do osoby.

Następna wiadomość to lista wywozowa NKWD 27 jeńców Kozielska do Katynia nr 025/1 z dnia 9 kwietnia 1940 r., gdzie pod pozycją 10 jest nazwisko Jan Strzesak. Przyjmuje się, że jeżeli opuścił obóz w Kozielsku 9 kwietnia to rozstrzelany w Katyniu został 11 kwietnia 1940 roku. Czytając kiedyś kwestionariusz wypełniony przez ojca dowiedziałam się, że większość swojego żołnierskiego życia spędził na wojnach, szczególnie na frontach bolszewickich. Zginął w wieku 42 lat.

Ile razy byłaś w Katyniu?

– Trzykrotnie. Pierwszy raz w 1989r., potem na poświęceniu kamienia węgielnego i na poświęceniu cmentarza. Musisz pamiętać, że historię taką jak ta przeżyło wiele dzieci z rodzin oficerskich.

Wiem od babci, że miała kłopoty, gdy po wojnie zdała maturę i starała się o przyjęcie do pracy (nie poszła na studia, gdyż jej mamusia bardzo bała się zostać w Tarnowie sama). Znalazła sobie pracę, ale gdy napisała w życiorysie, że jej ojciec był oficerem Wojska Polskiego i został przez Rosjan zamordowany w Katyniu, nie przyjęto jej. Przez wiele lat musiała ukrywać prawdę. Moja mama pamięta z dzieciństwa, że gdy tylko ktoś w domu zaczynał mówić o Katyniu, babcia nakazywała natychmiast zakończyć rozmowę, „bo jeszcze dzieci coś usłyszą, powiedzą o tym w szkole i będą problemy”. To z inicjatywy babci zostało utworzone w Tarnowie Koło Stowarzyszenia Rodzin Ofiar Katynia, które od lat prowadzi działalność edukacyjną, organizuje uroczystości patriotyczne, nie pozwala, aby tamte wydarzenia odeszły w niepamięć.

***

Zdjęcie zrobione przed wojną. Kapitan Jan Strzesak z żoną Marią i córką Aleksandrą. Jeszcze tacy młodzi, szczęśliwi, nic nieprzeczuwający.

***

Składam podziękowania na ręce p. Moniki Chłopeckiej, prawnuczki zamordowanego w Katyniu kapitana Jana Strzesaka za udostępnienie materiałów, bez których niniejszy wpis by nie powstał.