Gorsety, kapelusze, garnitury. W tym chodzono po Tatrach w XIX w.
W XIX w. kobiety były niewolnicami mody. To dzięki wyglądowi robiły kariery (to jest wychodziły dobrze za mąż), dawały dowód swojej zamożności, a także budziły respekt na salonach. Nie dziwmy się więc, że nawet do chodzenia po górach zakładały gorsety, kapelusze, turniury i suknie z trenami.
Walery Eljasz-Radzikowski w „Ilustrowanym przewodniku do Tatr, Pienin i Szczawnic” z 1870 r. zwracał uwagę, że stroje do wycieczek po górach powinny być wygodne, lekkie i ciepłe. Zalecał odrzucić spacerowe parasolki chroniące przed opaleniem i zastąpić je kijami, a turniur (unoszących tył spódnicy), „choćby maleńkich, podług najświeższej mody, nie ma tu po co brać”. Podobnie pisał w 1874 r. Władysław Anczyc: kto wybiera się do Zakopanego, niech nie myśli o modnych strojach, ponieważ nie ma tu miejsca do „paradnych przechadzek”, jak w miejscowościach kąpielowych. Jednocześnie instruował, że jedynym miejscem do spacerów jest droga ciągnąca się przez wieś (ulica Kościeliska), niestety pełna kamieni i żwiru, która podczas upałów „zaleca się” obłokami kurzu, a przy lada deszczu pokrywa grząskim błotem.
Panie jednak wiedziały swoje i nawet zwykłą wiejską drogę potrafiły przekształcić w promenadę, paradując po niej w gorsetach i w eleganckich, choć zakurzonych strojach. W XIX w. kobiety nie mogły przestać być damami nawet w tak nieprzyjaznych dla elegancji warunkach jak pobyt na wsi. Były za to niewolnicami mody i konwenansów. Jakkolwiek by było, to dzięki wyglądowi robiły kariery (to jest dobrze wychodziły za mąż), dawały dowód swojej zamożności, a także budziły respekt na salonach. Skoro nie pozwalano im studiować, a w konsekwencji nie mogły wyróżniać się wykształceniem czy dobrym zawodem, starały się przykuwać uwagę prezencją. Jak zauważano w katalogu Magazynu Mody Hersego na sezon 1901/1902, moda w tym czasie nie znosiła „opozycyi, ani buntów i gwałtów”, w dodatku wymagała od kobiet bezwzględnego posłuszeństwa.
Tresura w kierunku podobania się mężczyźnie
Tę chorobliwą potrzebę strojenia się doktor W. Miklaszewski nazywa „tresurą w kierunku podobania się mężczyźnie”. Panienki poddawane jej były od najmłodszych lat, a wszystko po to, by ułatwić im pomyślne zamążpójście. W. Miklaszewski pisał, że nawet staruszka stojąca nad grobem nie zapominała na wizytę lekarza założyć peruki i zawiesić w uszach kolczyków. Jednocześnie wyrażał nadzieję, że kiedyś te niehigieniczne ubiory będą eksponatami oglądanymi w muzeach jako relikt z czasów barbarzyństwa.
Winę za tak niepraktyczne podejście do mody ponosiła także prasa, będąca podstawowym źródłem informacji dla pań w kwestii tego, co i jak na siebie włożyć. Podczas gdy lekarze w fachowych publikacjach bili na alarm, krytykując gorsety i niewygodne stroje, zwane przez niektórych „łapaczami kurzu”, twórcy modowych ilustracji wiedzieli swoje. Proponowanymi krojami sukien deformowali psychikę i ciała kobiet, nakłaniając panie do grzechów przeciw zdrowiu. W dodatku mało tolerancyjna opinia publiczna w ograniczonym stopniu akceptowała odstępstwa od przyjętych kanonów. Elżbieta Kietlińska wspomina kuzynkę swojej matki, która postanowiła wyzwolić się z obowiązku noszenia krynoliny, to jest halki z wszytymi obręczami, która poszerzała spódnicę do nienaturalnych rozmiarów i nadawała jej kształt dzwonu. Niestety, otoczenie nie zaakceptowało tej rewolucyjnej zmiany, a kobieta szybko stała się przedmiotem drwin, bo „wówczas pokazać się bez krynoliny było wprost nieprzyzwoicie, jakby w ogóle bez dalszego ubrania”.
Jak się okazuje, nawet na górskie wycieczki kobiety potrafiły zakładać pod spódnice wielkie krynoliny, o czym świadczą dawne fotografie, a także wspomnienia. Kietlińska nie mogła wyjść ze zdumienia z tego powodu: „[…] dla mnie tylko jedno pozostanie zawsze zagadką: jak można było robić wycieczki górskie w ówczesnym ubraniu? Dziadek w długim surducie i nieodstępnym, wysokim, jasnym cylindrze; panny w cieniutkim obuwiu, długich sukniach, gorsetach (mat-ka moja nie, ale ciotka Mila) i – krynolinach!!!”.
Poniżej kobiety w krynolinach, zdjęcie zrobione w Alpach
Po erze krynoliny około 1870 r. nastała era turniury, tworzącej na damskiej sylwetce okazały kuper. I tego modowego hitu nie mogło zabraknąć na górskich szlakach. Potwierdzają to ilustracje zamieszczone w książce Stanisława Witkiewicza „Na przełęczy” (wydanej w 1891 r.), na których można zobaczyć wizerunki dam chodzących po górach w tej właśnie części garderoby, o wręcz imponujących rozmiarach.
Parasolki, treny i kapelusze
Z ówczesnych pamiętników wynika, że wiele elegantek nie zapominało także o zabieraniu w góry parasolek chroniących cerę przed opaleniem, noszeniu woalek, a nawet sukien z trenami ciągnącymi się po ziemi (choć ten ostatni element, jak się zdaje, był raczej wyjątkiem niż zasadą). Niestety, to, co doskonale sprawdzało się na salonach, nie wytrzymywało zderzenia z przyrodą i siłami natury. W rezultacie na górskich szlakach można było zobaczyć coraz więcej potarganych koronek i wstążek zaplątanych w krzaki czy też połamanych parasolek zostawionych po drodze, jak donosi Mieczysław Orłowicz. A wszystko jako dowód tryumfu natury nad modą. Nic więc dziwnego, że jeden z drukowanych przewodników zalecał, by zabierać ze sobą w góry nożyczki, agrafki, igły i nici.
Parasolki, turniury czy gorsety nie były jedynymi modowymi gadżetami, które musiała mieć dama dla olśnienia owiec na halach, pasterzy i przewodników. W XIX w. szanująca się kobieta nie pokazywała się poza domem bez nakrycia głowy. Panie chodziły więc po górach w kapelusikach, które niczego nie osłaniały, miały jedynie zdobić i pasować do stroju. Na przełomie XIX i XX w. nastała moda na kapelusze o wielkich niczym koła od wozu rondach z dziesiątkami piór, kokard, ptaszków i kwiatów. Istny ogród botaniczny w wiosennym rozkwicie! Skutek był taki, że wiatr zdzierał elegantkom z głów te dzieła sztuki, co podczas wycieczek złożonych z wielu osób robiło zjawiskowe wrażenie.
Kazimierz Piliński tak oto opisuje zbiorową walkę z żywiołem uczestników jednej z wycieczek na Halę Gąsienicową: „Dął ów sławny tatrzański wiatr halny. […] Wszystkie kapelusze pań były już w powietrzu, ku nieopisanemu przerażeniu właścicielek. Usłużni panowie pobiegli za nimi, tracąc po drodze i swoje własne nakrycia głowy. Zaczęła się najzabawniejsza gonitwa za zbiegami. Kapelusze to przystawały na ziemi, to zrywały się do szalonych podskoków, z niezmierną szybkością toczyły się po pochyłym terenie. Z największą zawziętością, mimo okazałej tuszy, gonił jakiś jegomość. Kapelusz magnifiki musiał być niesłychanie drogi. Zaczepił się właśnie wstążką czy tasiemką o krzak kosówki. Uszczęśliwiony już, już chwytał go ręką, gdy potknąwszy się o kamień, runął jak długi na ziemię, a złośliwy kapelusz, wyciąwszy tuż przed dźwigającym się z trudem jegomością kilka zabawnych piruetów, frunął w górę do niemożliwej wysokości i wielkim łukiem spadł w jakieś niedostępne rozpadliny. Inni szczęśliwi łowcy wracali w tryumfie ze zdobyczą. Damy miały tymczasem wiele kłopotu z fryzurami mocno rozwichrzonymi. Nieszczęściem powypadały wszystkie szpilki, a bez nich włosy nie chciały wracać w przepisane karby. Za szpilkami rozpoczęły się gorliwe poszukiwania po trawie”.
Na tym jednak nie koniec był zbiorowych damskich nieszczęść, bo oto wiatr, korzystając z pochylonej pozycji pań, zaczął nakrywać ich głowy spódnicami, odsłaniając wszystkie tajemnice koronkowej bielizny. Damy rzuciły się na ziemię, by ujarzmić dolne części strojów. Szczęśliwie przygoda ta trafiła na rozbawioną gromadę. Wśród tych wietrznych ewolucji najpierw zaczęli śmiać się panowie, a następnie właścicielki niesfornych kapeluszy i złośliwych spódnic.
Męska moda na szlakach Tatr
Skoro chodzenie po górach dla większości społeczeństwa było sprawą zupełnie nową, musiało brakować prawidłowych wzorców. W rezultacie z doborem właściwego stroju problem mieli nawet mężczyźni, na co dzień zdecydowanie bardziej praktyczni. Według Orłowicza zdarzało się im wybierać na wycieczki w melonikach, w sztywnych kołnierzykach i z laseczkami spacerowymi z okrągłą gałką z kości słoniowej. Na nogi zakładali buty sięgające kostek, z gumką na boku mającą ułatwiać ściąganie (noszone i dziś). Obuwie to miało jedną podstawową wadę, a mianowicie gdy gumka ze starości ulegała rozciągnięciu, zdarzało się, że zostawało ono w błocie, a panowie na górskich szlakach dosłownie „gubili trzewiki”. Jak dalej opisuje autor: „[…] nikt z naszej rodziny nie miał turystycznego ubrania. Nie odbijaliśmy się jednak od ogółu turystów, którzy przyjechali furmankami do Roztoki i w dalszym ciągu maszerowali dnem doliny pod górę do Morskiego Oka, szczególnie panie w sznurówkach [gorsetach] i płytkich bucikach na wysokich obcasach, w sukienkach nie tylko długich, ale czasem z trenem, w ogromnych kapeluszach ozdobionych sztucznymi piórami lub kolorowymi kwiatami z batystu, w rękawiczkach, z otwartymi parasolkami, które miały je chronić od słońca. […] Panowie nie nosili jeszcze w owej dobie krótkich spodni sportowych. Nikomu nawet taka idea nie zaświtała w głowie. Na to trzeba było jeszcze czekać”.
Pewnym ukłonem w kierunku wygody i swobodniejszego podejścia do stroju było kupowanie góralskich serdaków, które panowie wdziewali na garnitury, a panie na suknie. Chodzenie w tamtych czasach bez garnituru czy też surduta nie było przyjęte, tak więc tę część ludowej garderoby można było wkładać co najwyżej na marynarkę, ale nie zamiast niej. Skórzane kamizelki zostały przyjęte przez letników wręcz entuzjastycznie. Było to prawdziwe obyczajowe szaleństwo. Chodzili w nich Henryk Sienkiewicz, Stanisław Witkiewicz czy Tytus Chałubiński, dając przykład przyjezdnym. Choć takie modowe półśrodki robiły czasem komiczne wrażenie, gdy damy ściśnięte gorsetem, w sukni wypchanej turniurą przywdziewały elementy góralskiego stroju. Stanisław Witkiewicz pisał, że wyglądały one sztucznie, niczym artystki z „budy cyrkowej i baletu, tańczonego na prowincjonalnej scenie”.
Poniżej obraz Walerego Eljasza – Radzikowskiego. Widać na nim kobietę w czerwonej sukni, która ma przewieszony przez rękę góralski serdak.
Poniżej ilustracja z książki S. Witkiewicza pt. „Na przełęczy”, a na niej mężczyzna w góralskim serdaku nałożonym na marynarkę.
Górale zaczynają ubierać się „po miejsku”
Modowej odmianie ulegał w Zakopanem nie tylko „element z miasta”. Na ulicach widywano także mieszkańców, którzy przechodzili cudowną transformację z górala w cepra i nosili się po miejsku – jak choćby znany rzeźbiarz Wojciech Brzega. Tradycyjni górale takie przemiany nazywali „sceprzeniem” i patrzyli na nie z rezerwą. Niestety, to zachowanie letników zniechęcało miejscowych do noszenia ludowych strojów, a nawet skłaniało do wstydzenia się ich. Po okresie góralomanii i fascynacji wszystkim, co zakopiańskie, stosunek przyjezdnych do tubylców zaczynał odpowiadać powszechnie ustalonym wzorcom. Coraz częściej wychodzono z założenia, że góral jest tylko chłopem, a więc przedstawicielem warstwy niższej, i należy go traktować jak chłopa, okazując czasem nawet lekceważenie. Na kolei wprowadzono zasadę, zgodnie z którą miał on jeździć w osobnym, ostatnim wagonie, jako człowiek „drugiej klasy”. Lekceważenia doświadczali nawet turyści, którzy chcąc zadać szyku i zaimponować otoczeniu, wypożyczali góralskie stroje i chodzili w nich na wycieczki. Mieczysław Orłowicz opisuje, jak to aptekarz z Płocka Stefan Betley postanowił tak wyszykowany wybrać się na wycieczkę. W restauracji w Kuźnicach zauważył, że obsługa mówi do niego „wy”, podczas gdy do wszystkich pozostałych zwraca się „pan”. W pewnej chwili jakaś starsza dama podeszła do stołu, przy którym siedział, i zapytała: „Słuchajcie, czybyście nie skoczyli na Nosal, żeby nam przynieść sza-rotek? Damy wam za to 50 grajcarów”. Inna zaproponowała mu całego guldena za wniesienie jej bagażu na Zawrat. W schronisku po węgierskiej stronie, gdy goście lokowali się już w pokojach, przybiegła do niego gospodyni. „A wy gdzie? Będziecie spali w kuchni. Pokoje nie dla górali” – oznajmiła. Stefan Betley dla żartu pokornie zastosował się do rozkazu. Został zakwaterowany w kuchni i szybko zatrudniony do robót. Mełł kawę w okopconym młynku i spełniał inne kuchenne posługi, podczas gdy jego znajomi wygodnie siedzieli za stołem i jedli kolację. Takie realia sprawiały, że u niejednego górala pojawiała się pokusa zrzucenia tradycyjnego stroju, przywdziania garnituru i poczucia się jak wielki pan z miasta.
Bywały jednak i takie przypadki, że zakopiańczycy, nosząc się podług tradycji, przyjmowali pojedyncze nowinki. Jedną z nich, jak donosi Eljasz-Radzikowski, był parasol. Od najbiedniejszej aż po najzamożniejszą gaździnę wszystkie miejscowe kobiety używały w niepogodę tego wynalazku. „Ten przedmiot bywa bardzo miłym podarkiem od gości. Toż samo każdy góral z upodobaniem chwyta za parasol, dlatego niebezpiecznie jest przy odwiedzinach przemoknięty deszczochron zostawić na ganku za drzwiami, bo się go więcej może nie zobaczyć” .
Nestor polskiego narciarstwa Stanisław Barabasz wspomina, że przed pojawieniem się letników góralki w razie deszczu wdziewały zapaskę na głowę lub zwykły worek, tak że tworzył „kapiszon” i okrywał plecy. „Gdy zobaczyły u gościa parasole, zrozumiały ich praktyczność, ale ich nie kupowały, bo były im za drogie, więc je kradły. Jeżeli do mieszkania lub do kuchni weszła góralka przynosząca masło, mleko na sprzedaż, nie można było jej samej ani na chwilę zostawić, bo zawsze coś zginęło: łyżka, nóż, garnuszek itp. A łyżki wybierały srebrne, bo znały się na tym” .
Innym razem zauważono gdzieś małego górala, który miał na głowie kapelusz panama, będący ostatnim krzykiem mody na promenadach Warszawy. Gdy zapytano, skąd go ma, odpowiedział, że „naśliśmy w wodzie”. Czy chłopiec rzeczywiście „naszedł” bezpański kapelusz w wodzie, czy też znalazł go na ławce przed chałupą jakiegoś letnika, na wieki pozostanie tajemnicą.
Tekst stanowi fragment książki A. Lisak pt. „Sielankowanie pod Tatrami. Życie codzienne i niecodzienne Zakopanego w XIX w.”
Kietlińska Maria, Wspomnienia, Kraków 1986 r.
Orłowicz Mieczysław, Moje wspomnienia turystyczne, Wrocław 1970 r.
Piliński Kazimierz, Z teki taternika, Kraków 1908 r.