Wachlarze ze zbiorów The Fan Museum w Londynie
Wachlarz nadawał kobiecie powabu, pozwalał ukryć zmieszanie i zająć ręce, gdy podczas spotkania zaczynało wiać nudą. Jednym słowem był niezbędnym gadżetem towarzyskim w XIX w. Więcej na jego temat można przeczytać w moim wpisie: https://www.lisak.net.pl/blog/?p=22433
W zbiorach The Fan Museum w Londynie przechowywana jest imponująca kolekcja wachlarzy. Zapraszam do obejrzenia niektórych.
***
Poniżej etui na wachlarze także ze zbiorów The Fan Museum.
***
Na zdjęciu poniżej proponuję zwrócić uwagę na charakterystyczny łańcuszek do mocowania wachlarza. Więcej na ten temat przeczytać można we wpisie https://www.lisak.net.pl/blog/?p=22433
***
Poniżej fragment mojej książki pt. „Życie towarzyskie w XIX w.” dotyczący zastosowania wachlarzy (Warszawa 2013 r., str. 289).
„W XIX wieku ludzie z wyższych sfer lubili komplikować sobie życie, służyło temu mnóstwo gadżetów, których dziś nie znaleźlibyśmy nawet u babci w kufrze na strychu. Choć z drugiej strony, zdarzały się i takie, które miały praktyczne lub prawie praktyczne zastosowanie.
Podczas towarzyskich spotkań niemało kłopotu sprawiały ręce, z którymi nie za bardzo było co zrobić, w dodatku damska nieśmiałość bynajmniej nie pomagała w rozwiązaniu tego problemu. Doskonale widać to na starych zdjęciach, na których kobiety przykładają dłonie do podbródka, do skroni, do policzka, tworząc nienaturalne pozy.
Istna mieszanina elegancji i zakłopotania. Jednym słowem kobieta lubiła mieć czymś zajęte ręce. Była to parasolka, wachlarz, bukiet kwiatów czy też zwinięta w kłębek chustka do nosa, której jednak w tym celu nigdy nie używano. W zależności od dekady i mody chustki trzymano albo rozwinięte, tak by zwisały swobodnie z dłoni, eksponując haft albo zwinięte w kłębek. Na wypadek, gdyby zaszła konieczność uczynienia zadość szpetnej potrzebie wytarcia nosa, panie posiadały drugą, roboczą chustkę w kieszeni, torebce lub w woreczku na sznurku. Jeden z poradników savoir vivre instruował, jak należy obchodzić się z tym kłopotliwym przedmiotem, gdy zachodziła konieczność jego użycia. – „Ci zaś, co rozciągają ją jak sztandar w salonie i wycierają nos trąbiąc niemiłosiernie, jak gdyby chcieli wskrzesić umarłych, zapominają o tem, że należy się z nią obchodzić tajemniczo i dyskretnie.” Pod koniec XIX wieku noszenie chustek dla zajęcia rąk zaczęło wychodzić z mody.
***
Kolejnym gadżetem towarzyskim był wachlarz. Myli się ten, kto myśli, że jego zadaniem było jedynie poruszanie powietrza wokół twarzy. Był on prawdziwym przyjacielem kobiety, doskonale nadawał się do zajęcia rąk. Gdy panna siedziała pod ścianą na balu, czekając aż w końcu ktoś poprosi do tańca, mogła przynajmniej czesać palcami jego piórka dla nadania sobie rezonu. On jeden dodawał jej otuchy, stanowił przedmiot rozrywki, dawał sposobność pokazania innym, że choć siedzi bezczynnie, to jednak jest zajęta.
A oto inny epizod, z wachlarzem w roli głównej, przytaczany przez M. Rościszewskiego w jednym z poradników dobrego tonu. Ot kobieta śmieje się na jakimś jour fix’ie zbyt głośno, wszystkie oczy zwracają się w jej kierunku. Nastaje niepokojąca cisza, tak ogromna, że można usłyszeć spadające piórko z kapelusza. Trzeba jakoś ratować sytuację. Dama z trzaskiem rozwija wachlarz, zaczyna nim poruszać nerwowo i oto chłodny powiew studzi atmosferę. Wszyscy wracają do gry w karty, do rozmowy, do przeglądania nut.
Pod wachlarzem można było także ukryć rumieniec, czy też zasłonić twarz, gdy zachodziła potrzeba przekazania przyjaciółce jakiejś plotki. M. Rościszewski podaje taki oto epizod. – Na salę wchodzi nowy gość, to jest dama w sukni krzyczącej kolorami, dźwigająca na sobie całą pasmanterię: guziczki, wstążki, koronki, kokardy, falbany… Szczyt bezguścia. Trudno powstrzymać się od śmiechu, tysiące złośliwych uwag cisną się na usta. „Chciałoby się bądź-co-bądź podzielić wrażeniem z sąsiadką. Pani, na litość! udaj, że nic nie widzisz; to siostra prezesa rady zarządzającej w instytucyi, w której twój małżonek na próżno od lat dziesięciu oczekuje na awans. Od czegóż wachlarz!” Przecież doskonale nadaje się do zasłonięcia twarzy i szepnięcia sąsiadce tego i owego. I co gorsze właścicielka najbardziej krzykliwej sukni na balu siada koło nas. Co za wstyd. Chciałoby się uciec, ale nie wypada. W dodatku zaczyna prawić o najlepszym sposobie przyrządzania galaretki z porzeczki lub o spożytkowaniu zużytych pończoch. Mimowolnie usta rozchylają się do ziewnięcia, i znów z pomocą przychodzi wachlarz.
M. Rościszewski „Pani domu”, Warszawa 1904 r., str. 261