Ach te pchły!
W dawnych czasach pchły miał każdy od króla przez księcia po parobka. Było to jeden z tych insektów, który pomimo przepędzenia lubił wracać. Dlatego też, o ile to było możliwe, należało go zabić. W środowiskach wiejskich, gdzie nikt nie uprawiał salonowych ceregieli, czynność ta uchodziła za neutralną towarzysko. Ot zwykła ludzka potrzeba. W wyższych sferach bezceremonialne rozprawianie się z insektami nie było eleganckie, choć i tu niektórzy nie mogli oprzeć się pokusie. Ambroży Grabowski wspomina żonę Marcina Badeniego, którą pchła zaczęła gryźć na jakimś spotkaniu śmietanki krakowskiej podczas gry przy stoliku. Nie było wyjścia, dama podniosła ubiór, wytropiła insekta, po czym bezceremonialnie zabiła go na blacie stolika, nie zważając na obecnych.
I może jeszcze jedno wspomnienie, tym razem Marii Kietlińskiej z drugiej połowy XIX wieku:
„Nieubłagana proza życia w postaci brudnej karczmy żydowskiej stanęła mi przed oczyma. Wtłoczyliśmy się z powozem w wąską sień zajazdu na rynku, gdzie nam dano „wielką salę…” W „sali” nie było nic prócz starego, krzywego bilardu z potarganym, niegdyś zapewne zielonym, suknem. Przyniesiono dwa brudne stołki i siano na posłanie. (…). Leżąc wszyscy pokotem na ziemi (…) usnęliśmy rychło. Obudziło mnie po chwili nie tylko głośne chrapanie kuzynki, lecz także jakieś mrowie, przebiegające po ciele. Zapaliwszy świecę spostrzegłam z przerażeniem, że dopadło mnie czarne robactwo. Myślałam, że mrówki wypełzły spod brudnej podłogi. Były to – pchły! Takiego roju nie widziałam nigdy. Zerwałam się z posłania i zmieniwszy bieliznę wlazłam na bilard, gdzie okrywszy się pledem, bez poduszki pod głową się położyłam.”