W wyniku czego umierano w Pompejach?
Tragiczne wydarzenia, które rozegrały się 24 i 25 sierpnia 79 r. n.e. u podnóża Wezuwiusza, miały w sobie coś z tragedii Tytanika. Nic nie wydarzyło się w okamgnieniu. Był czas. Było sporo czasu na to, by podjąć właściwe decyzje i uratować życie. Gdy jednak stajemy w obliczu nieznanych nam zdarzeń, jak ocenić, które decyzje są właściwe?
Jednym z pierwszych symptomów katastrofy były trzęsienia ziemi zauważalne od kilku dni. Mieszkańcy byli jednak do nich przyzwyczajeni, występowały przecież od lat. W tym feralnym dniu początkowo nie były zbyt silne, co paradoksalnie przyczyniło się do zwiększenia rozmiarów tragedii. Gdyby drgania były poważne, większość uciekłaby z miasta w przerażeniu, unikając tego, co miało nastąpić później. Około godziny 13 z Wezuwiusza zaczął wydobywać się dym. Góra była jednak oddalona o 5 kilometrów od miasta, stąd też raczej przyglądano się jej z zaciekawieniem, niż myślano o ucieczce. W dodatku nikt nie miał świadomości, że jest ona aktywnym wulkanem. Dla mieszkańców była wzniesieniem z gęstymi zaroślami, na zboczach której wypasano bydło. Północny wiatr stopniowo przesuwał chmurę nad miasto, powodując zaciemnienie. Po około pół godziny z nieba zaczął spadać popiół niczym śnieg i lekkie kamyki pumeksu zwane lapillami. Jedni podejmowali decyzje o opuszczeniu miasta, inni bagatelizowali zagrożenie. W końcu spadające z nieba kamienie były bardzo lekkie. Jeszcze inni zamierzali opuścić domy, ale nie od razu. Trzeba było zabezpieczyć majątek przed szabrownikami, odnaleźć bliskich, którzy właśnie wyszli z domu… Matki szukały dzieci, mężowie czekali na żony. Wśród wykopalisk archeologowie odkryli niejedne kości kobiet ciężarnych i ich krewnych. Zaawansowana ciąża była kolejnym powodem, dla którego pozostanie w domu o solidnych murach wydawało się lepszym rozwiązaniem od ucieczki.
Poniżej kości kobiety ciężarnej z Pompejów.
Jeszcze inni mieli w pamięci trzęsienie ziemi z połowy sierpnia, w wyniku którego część Wezuwian musiała na dobre opuścić domy. A skoro tak, to należało spakować się i wziąć jak najwięcej. Największe szanse na ocalenie mieli biedni, którzy nie mieli nic do zabrania i nic do stracenia. Bogaci zbyt często ufali solidnym murom swoich rezydencji. Z czasem kamienie, które leciały z nieba, stawały się coraz cięższe i niebezpieczne. Był to jeden z ostatnich momentów na podjęcie właściwej decyzji, jedni uciekali w panice, inni chronili się do budynków i piwnic.
Zakładać można dwa scenariusze przebiegu katastrofy. Pierwszy z nich jest taki, że wszystko przebiegało na tyle wolno i na tyle łagodnie, że uśpiło czujność mieszkańców, którzy decydowali, by zostać w domach i przeczekać. Potwierdzałyby to relacje Pliniusza Młodszego, który podaje, że jego wuj Pliniusz Starszy wśród tych osobliwych zjawisk zażywał kąpieli, zasiadał do stołu, spożywał obiad w najlepszym humorze, a potem poszedł spać. I jak czytamy dalej „dziedziniec, przez który się wchodziło do jego pokoju, zasypany tymczasem popiołem razem z pumeksami tak dalece podniósł poziom, że gdyby wuj pozostał dłużej w swym pokoju, nie mógłby już wyjść. (…) Urządzono naradę, czy pozostać w pomieszczeniu zamkniętym, czy wyjść na przestrzeń otwartą. Z jednej strony częste i na dużej powierzchni występujące drgania ziemi kołysały domami (…). Z drugiej strony na otwartej przestrzeni pozostając, obawiano się deszczu kamieni pumeksowych, co prawda lekkich i porowatych…”. Ostatecznie zdecydowano się na ucieczkę, udało się szczęśliwie dotrzeć do morza, niestety wzburzona woda i przeciwne wiatry uniemożliwiały dalszą ewakuację. Należy mieć na uwadze, że wuj Pliniusz Młodszego nie przebywał w samych Pompejach, ale w położonej nieco niżej miejscowości o nazwie Stabie. Niemniej jednak opis jego ostatnich godzin życia doskonale oddaje sposób myślenia i okoliczności katastrofy. Nawet oczytany Pliniusz nie pojmował wagi zdarzenia.
Według drugiego mniej prawdopodobnego scenariusza należałoby zakładać, że wszystko nastąpiło na tyle szybko, że ludzie zaczęli chować się w domach z konieczności i strachu, nie zaś z wyboru. Inni w panice uciekali z miasta, tratując się nawzajem.
Po jakimś czasie dachy zaczęły trzeszczeć i załamywać się pod naporem materiału wulkanicznego. Do tego pod wpływem drgań rozpadały się budynki o słabszej konstrukcji. Część ludzie zaczynała ginąć w wyniku zawalenia. Materiału wulkanicznego na ulicach było tak dużo, że uniemożliwiał otwarcie drzwi i wydostanie na zewnątrz … zamkniętych w domach grzebał żywcem (należy pamiętać, że w starożytnych Włoszech sporo budynków nie posiadało okien). Ci, którym udało się wyjść, stawali przed kolejnym wyzwaniem. Ulice zasypane były kamieniami, belkami i gruzem z walących się domów, a wszystko pogrążone w ciemnościach zmieszanych z pyłem, których nie było w stanie rozproszyć światło pochodni. Przy braku widoczności nie można było biec, ale co najwyżej po omacku szukać drogi, narażając się na uderzenia tego, co spadało z nieba.
Pomimo tych dantejskich scen część ludzi nadal żyła, przetrwali noc wśród drgania ziemi, grzmotu piorunów, odgłosu trzeszczących dachów, walących się domów, kamieni spadających na ulice… Nad ranem nastąpiła ostatnia część „antycznej tragedii”. Około 6 nad ranem, a następnie około 7 przez miasto przetoczyła się lawina piroklastyczna niosąca ze sobą gorące gazy i okruchy skalne. Zmiatała wszystko, co napotkała na swojej drodze, a do tego sprawiała, że ludzkie ciała gotowały się z gorąca. Lawiny piroklastyczne potrafią osiągać prędkość 150 km na godzinę i temperaturę 700 stopni Celsjusza.
Na zdjęciu poniżej zaczynająca schodzić lawina piroklastyczna na wzgórzu Mayon na Filipinach 1984 rok.
Naukowcy oceniają, że lawina z Pompejów miała niższą temperaturę dochodzącą do 205 stopni Celsjusza. O czym świadczy fakt, że tym, którzy byli zamknięci w pomieszczeniach o grubych ścianach np. w piwnicach, jednak udało się przeżyć. Ostatni żywi stracili życie niewiele później w wyniku trujących gazów, które doprowadziły do uduszenia (dwutlenku węgla zmieszanego z palącym chlorowodorem). Po tej grupie ofiar pozostały szkielety – brak na nich śladów działania wysokiej temperatury. Dzieła zniszczenia dokończył wulkaniczny pył, który przykrył miasto niczym całun. Według jednych jego wysokość dochodziła do 7 metrów, według innych miejscami nawet do 20. Nie sprzeczając się o liczby, jedno można stwierdzić z całą pewnością – miasto przestało istnieć, a rozmiar zniszczenia był zbyt duży, by podjąć się próby jego odbudowy, stało się wielkim cmentarzem. Gdy opadł wulkaniczny kurz, oczom tych, którzy ocaleli, ukazał się zupełnie inny świat. Pompeje zniknęły, a spod wielometrowej warstwy materiału wystawały dachy pojedynczych budynków. Paradoksalnie, to właśnie wulkaniczny materiał, ten sam który zabijał, doprowadził do „zakonserwowania” ulic, sprzętów życia codziennego i zmarłych. Gdy tkanka miękka ofiar wyparowała pod wpływem gorąca, to właśnie w nim zachowały się ludzkie kształty. W XIX wieku archeolodzy wpadli na pomysł, by do pustej przestrzeni wlewać gips. Dziś dzięki odlewom oglądać możemy ułożenie zmarłych i ich ostatnie gesty. Człowieka zasłaniającego sobie usta, psa wijącego się z bólu pod wpływem gorąca, którego nikt nie spuścił z łańcuch. Historycy oceniają, że na 20.000 mieszkańców życie straciło 2.000 osób. Jak dotąd udało się odnaleźć szkielety i wykonać odlewy 1100 ofiar.
Poniżej szkielety przytulonych osób.
Poniżej ciała w tzw. pozycjach bokserskich. Wysoka temperatura doprowadzała do naprężania się mięśni, w tym tych ściskających dłonie.
Poniżej mężczyzna zasłaniający usta zapewne przed falą wulkanicznego pyłu.
Poniżej pies, którego nikt nie spuścił z łańcucha (na szyi ślady obroży).