Kleparz w relacjach podróżnych
Paradoksalnie opisy Kleparza odnajdziemy nieraz w relacjach osób, które odwiedziły w XIX w. Zakopane. Kto bowiem chciał wybrać się „pod samiuśkie Tatry”, musiał wynająć górala z wozem. Pełno było ich na Kelparzu, gdzie przyjeżdżali, by sprzedawać gonty i metalowe wyroby produkowane w hucie w Kuźnicach (świeczniki, drzwiczki do pieców itp.). Poniżej nawiązujące do tematu wspomnienia Władysława Anczyca:
„Udaliśmy się z ojcem na Kleparz na wyszukanie „fury”. Kleparz ówczesny stanowiła gromada małych, przeważnie parterowych, często drewnianych domków, zajazdów, garkuchni i szynkowni. Tu się odbywały co wtorek i piątek targi włościańskie. Nie było wtedy oczywiście Akademii Sztuk Pięknych, ani piętrowych domów murowanych.”
(W. Anczyc „O dawnym Zakopanem”, Kraków 1938 r., str. 6)
***
Poniżej kolejne wspomnienia, tym razem Ferdynanda Hoesicka.
***
Jak wspominano, w XIX w. by ruszyć w podróż do Zakopanego (trwającą „tylko” półtora dnia), trzeba było wynająć góralski wóz na Kleparzu. Następnie w umówionym dniu, około piątej, szóstej rano biała furka stawała przed kamienicą, po czym rozpoczynało się pakowanie podobne do przeprowadzki. I oto nikt nie miał wątpliwości, że sąsiedzi wyjeżdżają „do Tatrów”. A było co zabierać w czasach bez hoteli i pensjonatów, gdy pierwsi „wycieczkowcy” mieszkali w góralskich chałupach. Pakowano więc kawę, herbatę, przyprawy, rondle, garnki, szklanki, talerze, widelce, noże, a nawet pościel. Na łamach pisma satyrycznego „Ananas” z 1886 r. (nr 14) zamieszczono ilustrację przedstawiającą pakowanie się przed wyjazdem do Zakopanego (patrz poniżej). Dwie wieże kościoła Mariackiego nie pozostawiają wątpliwości, że scena rozgrywa się w Krakowie.
Poniżej typowe góralskie wozy zwane furkami, które wynajmowano na Kleparzu, by udać się do Zakopanego (charakterystyczna biała płachta miała chronić podróżnych przed deszczem).
Kliknij, aby powiększyć.
Poniżej podróżni z miasta (co widać po strojach) w charakterystycznej góralskiej furce.
***
„Ciągnięta przez szkapę furka wlokła się niemiłosiernie. Żądny zarobku góral zabierał nieraz zbyt wielu pasażerów, a następnie sam schodził z pojazdu, by ulżyć koniowi. Jechano więc w tempie pieszego. Natomiast pod większą górę musieli schodzić wszyscy i w czasie deszczu brnąć w błocie. Gdy droga zaczynała biec w dół, pojawiała się nadzieja, że w końcu konie pojadą z kopyta. Radość jednak nie trwała długo. Bo oto na kamieniach i koleinach furka podskakiwała jak szalona, a podróżni nie wiedzieli, czy mają trzymać rzeczy, by nie powypadały, czy raczej kurczowo trzymać się wozu, by samemu nie wylądować na końskim zadku. „Gdyby ktoś z nas miał sztuczne zęby, to na pewno wyleciałyby mu one z ust” – konstatuje Mieczy-sław Orłowicz. Podobnie sprawę przedstawia Józef Rostafiński, który zauważa, że w góralskich wozach stopnie i resory należały do przyszłości, więc „zęby ognia dawały””
(fragment książki Agnieszki Lisak „Sielankowanie pod Tatrami, życie codzienne i niecodzienne Zakopanego w XIX w.” Wydawnictwo Bellona)
***
***
.